Majdan Zbydniowski - logo
Strona głównaO MajdanieWojsko MajdańskieGenealogia ChciukówCiekawe strony
 Noc Kupały wg Marii Róży Tarnowskiej

Logo Wiadomości 1961

OPOWIADANIE ZBIGNIEWA HORODYŃSKIEGO

24 czerwca 1943 zjechali się do Zbydniowa goście na ślub kuzynki naszej Teresy Wańkowiczówny z Iwonem Mierzejewskim. Było nas razem 18 osób. A więc moi rodzice, Andrzej, Haneczka i ja, wujostwo Wańkowiczowie z Teresą, pani Mierzejewska z synem Iwonem, pani Herubowiczowa z synem z pierwszego małżeństwa Czesławem Leśmianem, siostra mojego ojca Maria Kowerska, której mąż, Stanisław Kowerski z Zamościa, zginął w Oświęcimiu, ciotka Krystyna Gieczewiczowa z 12-letnim synkiem, Lolusiem, Halszka Meysztowiczówna oraz sąsiedzi pp. Erazm Mieszczyński i Jan Sokołowski.

Ślub odbył się rano w kaplicy koło dworu. W czasie śniadania, w smutnym nastroju, który z niewytłumaczonych powodów wszystkim się udzielił, piliśmy zdrowie państwa młodych. Wniosłem toast "Kochajmy się". Dobre wino wyciągnięte na taką okazję - zrobiło swoje. Humory poprawiły się. Nagle przed domem zjawił się samochód terenowy S.S. z wmontowanym karabinem maszynowym, z którego żołnierz niemiecki puszczał w powietrze krótkie serie. Zaniepokojeni tą niezwykłą wizytą wybiegliśmy na ganek. Ojciec zapytał oficera siedzącego w samochodzie o powód strzelaniny. Niemiec odpowiedział śmiejąc się, że pokazuje maszynowy karabin szybkostrzelny ze specjalną amunicją. Krótką chwilę rozmawiał z ojcem, po czym samochód objechał gazon i znów padło kilka strzałów. Jak się później okazało było to specjalne S.S. Jagdkommando wysłane na pacyfikację okolic nad Sanem.

Incydent ten zwiększył nasz poprzedni nastrój niepokoju. Zastanawialiśmy się co miała na celu ta wizyta Niemców. Mogło ją spowodować liczne zgromadzenie. Może Niemcy, którzy zawsze niechętnie patrzyli na skupianie się Polaków, chcieli przy okazji sprawdzić ilość osób, ojciec bowiem dla uniknięcia możliwych nieprzyjemności uprzedził miejscowego Land rata o mającym się odbyć ślubie a nawet podał liczbę spodziewanych gości.

Po śniadaniu udaliśmy się na górę, na kawę, po czym państwo młodzi poszli do swoich pokojów, by przygotować się do wyjazdu do Sandomierza, naznaczonego na 5-ą po południu. Pp. Sokołowski i Mieszczyński powrócili do niedalekich Gorzyc, a my zasiedliśmy do brydża. Nadszedł wieczór. O zmierzchu zjawiło się nieoczekiwanie dwóch jegomościów. Zastukali do okna i zawołali że chcą mówić z właścicielem. Ciotka moja Kowerska otworzyła okno:

- Czy są tu blisko Niemcy i ilu ich jest? Jesteśmy z lasu.
- Niemców tu nie ma, ale stacjonują niedaleko. Radzę nie kręcić się. Byli tu dziś i strzelali przed domem.
- Jak są uzbrojeni? Chcemy zrobić na nich napad.
- Wszyscy wiedzą że są uzbrojeni dobrze. Nie chcę mieć do czynienia z takimi sprawami! Proszę się wynosić.

Poszeptali coś między sobą i poszli. Zjawienie się owych dwóch nieznajomych oraz fakt że jeden z nich źle mówił po polsku, w połączeniu z południową wizytą SS. Mannów zaniepokoiło nas i dało nam dużo do myślenia. Mogli być nasłani przez Niemców. Zaraz po wyjeździe państwa młodych rozeszliśmy się po pokojach, pełni wewnętrznego niepokoju. Wyczuwaliśmy zbliżanie się niebezpieczeństwa, obawialiśmy się prowokacji. Groza wisiała w powietrzu.

Koło 10-ej wieczór w domu zapanowała cisza. Poza Andrzejem i mną wszyscy byli w łóżkach. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Nie otworzyliśmy tylko stanęliśmy z ojcem w oknie. Zaczęła się rozmowa podobna do poprzedniej. Teraz jednak nieznajomi przybrali ton agresywny i pełen pogróżek. Byliśmy pewni że coś się gotuje. Andrzej i ja wiedzeni instynktem nie położyliśmy się spać. Byliśmy ubrani. Milczeliśmy, ale czuliśmy że stanie się coś strasznego. Czekaliśmy niedługo. W niespełna godzinę ktoś zaczął z całych sił walić do drzwi. Ciotka Kowerska otworzyła drzwi.

Na progu stali S.S. Manni.
Krzyczeli:
- Jesteście wszyscy aresztowani za współpracę z bandytami, wszystkim wam należy się śmierć!
- Na śmierć jestem zawsze przygotowana - odpowiedziała ciotka.
Rozległ się strzał, ciotka upadła na progu domu.
Trudno mi opisać co się działo później. Słyszałem krzyki i strzały: serie z pistoletów maszynowych, z karabinu maszynowego, a potem pojedyncze strzały.

Leśmian uciekł na dach przez górny taras. Leżał nieruchomo na szczycie. Zestrzelono go z karabinu maszynowego.
Andrzej i ja wyskoczyliśmy z naszego pokoju. Na korytarzu zatrzymała nas matka.
- Chowajcie się - szepnęła i popchnęła nas na stryszek ukryty w końcu dużego strychu. Na tym stryszku przechowywane były futra, srebro, i różne wartościowe rzeczy. Potem pomału zamknęła za nami drzwi. Przeszła zaledwie parę kroków; została zabita kilkunastoma kulami. Ilość kul mogłem sprawdzić w cztery dni później, gdyż szlafrok leżał na tym samym miejscu, gdzie matka upadła.

Andrzej i ja z wielkim wysiłkiem oderwaliśmy trzy deski z podłogi i wsunęliśmy się między podłogę strychu a powałę. Potem ostrożnie zasunęliśmy deski za sobą, przytuliliśmy się do siebie leżąc między legarami, do których deski były przybite. Tak trwaliśmy bez ruchu nie oddychając, zamienieni w słuch. Słyszeliśmy krzyki, strzały, padanie ciał. Z tego, skąd krzyki dochodziły, zrozumiałem że Halszkę Meysztowiczównę zastrzelono na schodach, wuja Stanisława Wańkowicza - w łóżku, ciotkę Aleksandrę Wańkowiczową raniono, słyszeliśmy jej głos gdy wolała, że jest ranna, po czym nastąpiły strzały i zaległa cisza. W pokoju sypialnym zastrzelono Krystynę Gieczewiczową i jej 12-letniego synka, Lolusia.

Nie wiem ile czasu minęło, gdy raptem usłyszałem kroki dwóch ludzi chodzących po strychu, stanęli tuż nad naszą kryjówką. Zaczęli przewracać rzeczy schowane na strychu. Postali i zeszli na dół. Po chwili z dołu, z hallu, posypała się seria strzałów w kierunku naszej kryjówki. Jedna kula lekko drasnęła mnie w ramię, inne zahaczyły tylko o moje ubranie przestrzeliwując rękaw koło łokcia. Andrzej nie był ranny. Teraz znów zaległa cisza.

Wkrótce jednak po raz drugi odzywają się kroki na strychu. Jedne są głośne, drugie ciche, skradające się. Wstrzymując oddech nasłuchujemy. Ciężkie kroki schodzą na dół, widocznie drugi Niemiec został na czatach. Zapewne podejrzewali, że ktoś skrył się na strychu, i przypuszczali że po seriach z pistoletu maszynowego jest ranny i będzie jęczał. Później zrozumiałem, przypominając sobie urywki rozmów między Niemcami, w jakim kierunku szły ich podejrzenia: ilość łóżek zasłanych na noc nie zgadzała się z ilością zabitych, brakło dwóch ludzi. Niemcy chcieli dostać ich w swe ręce, gdyż byli oni świadkami masowego mordu.

Godziny mijały. Nastał ranek, leżeliśmy bez ruchu w naszej klatce. Jest ciasno, drętwieją ręce i nogi, jesteśmy niezdolni do myślenia. Zwierzęcy instynkt każe nam czekać. Może nas nie znajdą, może odjadą.

Na dole pod nami ruch nieustanny, warkot motorów samochodowych. W jadalnym pokoju odbywa się libacja, głośne rozmowy, okrzyki i śmiechy. Potem wszystko ucicha. Nastaje noc. Druga noc w zbydniowskim grobie. Dokucza nam głód i pragnienie. Musimy zmienić pozycję. Zaczynam pomału zbierać myśli i przygotowywać plan: gdy wszystko uspokoi się, wyjdziemy z naszej kryjówki.

Po długich godzinach cierpliwego czekania, zacząłem czołgać się pod deskami. Odchyliłem deskę jedna, potem drugą, wysunąłem głowę. Przez wąską szparę starałem się wydostać z naszej kryjówki. Gdy już byłem prawie cały na zewnątrz, zajeżdża przed dom samochód. Błyskawicznie ukryłem się, zasunąłem deski i położyłem się bez ruchu koło Andrzeja. Serca walą nam jak młoty. Na dole trzaskanie drzwiami, gwar głosów, zapewne powrócili spóźnieni żołnierze. Pomału zapada cisza aleśmy obaj czuwamy.

Przypominam sobie, że mam papierosy i o dziwo - zapałki. Zapalić koniecznie! Chęć palenia jest mocniejsza niż strach. Zaciągam się i podaję papierosa Andrzejowi. Czujemy się teraz silniejsi. Może uda nam się wyjść z tej matni. Rozmawiamy szeptem. Dodaję Andrzejowi otuchy, tłumaczę mu że musimy mieć siłę i sprawność by wyczołgać się z naszej kryjówki, wydostać się z domu. Układam plan ucieczki i staram się zabić w sobie złe myśli, które mnie natarczywie nękają: jeżeli wyjdziemy z ukrycia - Niemcy pochwycą nas; jeżeli będziemy tu dłużej leżeć - umrzemy z głodu i z pragnienia.

Znowu mija dzień, nadchodzi trzecia noc. Jesteśmy coraz słabsi, nęka nas pragnienie, głód skręca kiszki ciało cierpnie, bo pozycja której nie możemy zmienić staje się męczarnią.

Postanawiamy z Andrzejem wykonywać drobne ruchy, i to absorbuje naszą myśl. Pod nami, na dole Niemcy chodzą, przyjeżdżają, wyjeżdżają. W pewnej chwili wydaje się nam że jest więcej ludzi, biegają po całym domu. właśnie palimy kawałek papierosa, zaciągamy się, gdy nagle dyszymy kroki na strychu tuż koło naszej kryjówki. Zamarłem z przerażenia. Czy Niemiec poczuł zapach dymu? Niemiec odchodzi wolnym krokiem. Śmierć przeszła tuż obok nas. Trzeci dzień już się kończy. Nie spaliśmy i nie jedliśmy już trzy dni i trzy noce. Usta wysuszyło nam pragnienie. A jednak zmuszam siebie i Andrzeja do ćwiczeń: czołganie się pod deskami. Szepczę Andrzejowi:

- Obejmuję komendę; na moją komendę czołgać się! Metr na godzinę! Marsz!!

W naszej kryjówce robi się ciemno. To już czwarta noc. W domu cicho. Po ostatniej kontroli Niemcy zapewne upewnili się że nikogo w domu nie ma. Postanawiam że wyjdę na strych: może znajdę coś do zjedzenia. Znów ta sama gimnastyka z wydostaniem się na zewnątrz. Wyprostowałem się. Posuwam się wzdłuż ściany, kręci mi się w głowie, zmuszam się całym wysiłkiem woli by nie upaść. Macam belki i natrafiam na słoik, słoik konfitur wiśniowych.

Poza słoikiem ani chleba ani wody. Liczyłem że znajdę kiełbasę albo szynkę, bo byłem prawie pewny, że wisiały na strychu. Znów droga powrotna do schowka. Szczęśliwie dotarłem do Andrzeja, który jest u kresu sił. Jemy lepką, słodką maź wiśniową. To zaspokaja głód, ale potem mamy w ustach smak obrzydliwy i pragnienie staje się coraz większe.

Andrzej zasypia i bredzi. Gdy go budzę, mówi od rzeczy. Chce popełnić samobójstwo. Przyłapuję go, gdy stara się przegryźć arterię ręki. Cicha walka ze słabością jego i moją, ale poczucie odpowiedzialności za życie mego młodszego brata daje mi tyle sił by jego i siebie uchronić od rozpaczy. Zaczyna się czwarta noc. Układam plan ucieczki. Szeptem powtarzam plan Andrzejowi. Myśl moja działa jasno i sprawnie, gdyż widzę i wiem że Andrzej dalszej doby nie wytrzyma. Plan jest następujący. Wzdłuż gościnnych pokoi na piętrze, mniej więcej o 50 cm poniżej parapetu okiennego, ciągnie się metrowej szerokości daszek. Mamy wyjść ze strychu, przejść przez korytarz do gościnnego pokoju, spuścić się na daszek, dojść do rynny i oparci nogami o rynnę przesunąć się kilka metrów aż do balkonu od strony ogrodu. Po kolumnie trzeba zsunąć się na parterowy balkon a potem biegiem w ogród. Leżąc koło Andrzeja powtarzam po raz nie wiem który cały plan. Słucha najpierw apatycznie, potem zaczyna się interesować, widzę że zrozumiał, pytam go, czy się czuje na silach?

- Tak, mam siłę, damy radę!

Samochody niemieckie odjechały sprzed domu. Zapada cisza. Zaczynamy! Wypełzamy z naszego ukrycia. Andrzej jest tak słaby że musimy chwilkę odpocząć. Cichutko przemykamy się przez strych. Odchylamy drzwi na korytarz. Za drzwiami leży zakrwawiony szlafrok mamy. Podnoszę go i trzymam chwilę w ręku. Idziemy cicho po korytarzu. Dwa stopnie w dół - w tym miejscu podłoga zawsze trzeszczała, ale dziś nie zatrzeszczała. Wchodzimy do gościnnego pokoju. Okno na roścież otwarte. Jest pełnia! Wychylam się z okna i rozglądam na wszystkie strony. Za węgłem domu stoi samochód, na ławce w ogrodzie siedzi żołnierz, chyba śpi. Włażę na parapet, siadam nogami na zewnątrz. Cicho ślizgają się nogi po dachówkach, jeszcze trochę, jeszcze trochę i nogi dosięgają rynny. Ciało leży na daszku, głową opieram się o parapet okna.

Nagle kawałek dachówki urwał się pod moim ciężarem i odbiwszy się o rynnę spadł w dół. Andrzej jest jeszcze w pokoju, zamarł bez ruchu, ja przylegam całym ciałem do daszku, przegiąłem głowę w tył, ręce mam przy sobie. Widzę wyraźnie że żołnierz ma pistolet maszynowy przewieszony przez ramię. Wstał i rozpoczął obchód. Idzie w naszym kierunku. Przeszedł na drugi róg domu. Wtedy z tą samą co poprzednio ostrożnością cofnąłem się na parapet i do pokoju. Tej drogi po raz drugi próbować już nie będziemy: nie ma nadziei, koniec. Skradamy się znów do drzwi od strychu. Po drodze zaglądam do dzbanka w umywalni, jest pusty, ogarnia nas rozpacz, trzeba wracać na strych.

I znowu korytarz, dwa stopnie i drzwi na strych. Nie wracamy do naszej skrytki. Siadamy niedaleko od niej. Palimy ostatni ogarek papierosa i zapadamy w gorączkowy sen przerywany majakami. Andrzej bredzi, ja pewno też. Boję się żeby któryś z nas nie krzyknął przez sen. A jednak śpimy. Budzi nas ruch na dole, chodzenie, gadanie, jest pewno wczesny ranek. Nie wiem która godzina, bo zegarek stanął. Czyżby się zepsuł? Przez szpary widać pierwsze promienie słońca. Układam inny plan. Plan jest bardzo ryzykowny, wolę jednak zaryzykować niż zdechnąć na strychu. Postanawiamy wyjść jedyną drogą, t.zn. głównymi schodami, zejść do hallu, z hallu do kredensu i stąd do ogrodu. Chwytam się tego planu jako jedynej szansy i jedynego promyka nadziei. Ustalamy: gdy samo chody odjadą wyjdziemy. Patrzę na zegarek, jest 8-a rano, a więc zegarek idzie! - może wtedy patrzałem na niego w malignie. Słychać zapuszczanie motorów, samochody odjeżdżają, pierwszy, drugi i po dłuższej chwili trzeci. W domu ani szmeru. Wychodzimy ze strychu, idziemy cicho ale normalnym krokiem, wchodzimy do naszego pokoju, bierzemy fotografie, które mieliśmy przy łóżkach, drobiazgi, portfel z pamiątkami, przypominam sobie że w szafie bibliotecznej mam schowane pudełko z biżuterią, zabieram i schodzimy na dół. W hallu pusto. Ani jednego płaszcza niemieckiego. Na kamiennej posadzce świeżo zmyte ślady krwi. Wchodzę do jadalnego, na kominku manierka wojskowa. Biorę ją i niosę Andrzejowi, pijemy kawę, pierwszy łyk płynu od tylu dni. Za drzwiami w gabinecie ojca dychać głosy Niemców. Wchodzimy do kredensu. Jest pusty, patrzę przez otwarte drzwi, warty nie ma. Okna gabinetu ojca, gdzie siedzą Niemcy, wychodzą na przeciwną stronę domu. Skuleni przebiegamy do gęstych krzaków ogrodowych, kładziemy się w trawie i czekamy zmroku. W tej chwili jest dokładnie 11-a rano. Jest 28 czerwca 1943. Boimy się tylko by nasz wyżeł, kochany Dream, nie zwąchał nas i nie zdradził. Ale, zdaje się że podzielił los wszystkich. Przespaliśmy do południa, słyszeliśmy znów warkot samochodów, rozmowy i krzyki Niemców.

Zapadł wieczór. Księżyc późno wschodził, wyczołgaliśmy się więc z krzaków i dotarliśmy na folwark do karbowego. Gdy otworzył drzwi, patrzał na nas jak na upiory. Byliśmy upiorami, wracaliśmy z tamtego świata. Kochany pan Szydło napoił nas i nakarmił, mówił że Niemcy ciągle kogoś szukają i przesłuchują ludzi.

Nikt żywy z pałacu nie wyszedł, ani z rodziny ani ze służby. Pożegnawszy się serdecznie z panem Szydło ruszyliśmy bocznymi polnymi drogami do zaufanego gajowego. Szliśmy przez łany wysokiego żyta i pszenicy, przez pola Zbydniowa.


Narratorem był Inio Horodyński, syn zamordowanych ś.p. Zbigniewa i Zofii z Gieczewiczów. Opowiedział nam swą tragiczną historię gdy mniej więcej w dwa tygodnie później przedostał się do Warszawy i zamieszkał z nami na ul. Prezydenckiej 15, na Kolonii Staszica. Ukrywaliśmy go w naszej willi pod fałszywym nazwiskiem przez kilka miesięcy. Nieraz całe noce spędzaliśmy z nim na rozmowie. Bał się zarówno samotności jak stykania się z ludźmi obcymi mu lub obojętnymi. Byliśmy świadkami jego duchowej udręki, jakże ludzkiej i zrozumiałej, jego bohaterskich zmagań z samym sobą, by się nie załamać, by dalej żyć, i wreszcie zwycięskiego odzyskania sił, równowagi i opanowania nerwów. Z chwilą, gdy mógł już spokojnie i "bezpiecznie" obcować z ludźmi, wynajął sobie mieszkanko na ul. Ordynackiej i tam się przeniósł.

Maria Róża Tarnowska
Zbrodnia w Zbydniowie
Tygodnik Wiadomości
Rok XVI Nr 10 (779) 5 marca 1961


 Ustaw jako stronę startową   Kontakt z autorami strony Książka Gości| Album zdjęć| Spis stron StrzałkaPowrót